16 grudnia 2010

Ostatnimi czasy nic mi się nie udaje doprowadzić bezbłędnie do końca. Zawsze coś się spieprzy w najmniej spodziewanym momencie. To jest naprawdę bardzo przytłaczające i pochłania wiele nerwów. Nic dziwnego, że ostatnio nie potrafię się uspokoić.
Kiedyś Lukas powiedział, że wraz z jego wyjazdem pech, który na nim spoczywał przeszedł na Pietra. I chyba się mylił, bo jak tak sobie przeanalizuję wszystko, co się wydarzyło od jego wyjazdu, to mogę szczerze powiedzieć, że to właściwie ja stałam się kozłem ofiarnym losu.
Mimo tego, prę do przodu. Idzie mi to powoli i bardzo opornie, ale jednak idzie. Wczorajszego dnia (oblałam podstawy rekreacji) pozwoliłam sobie jednak na chwilę słabości i w marzeniach z serii "tych, które są tylko marzeniami" postanowiłam, że wyjadę do Włoch i będę śpiewać do kotleta rozradowanym turystom na promie wycieczkowym.

Czy tylko mi nie chce się tych świąt?