Zamaist kończyć prezentacje na kilka zaliczeń, weszłam na blogspot.com i próbuję zagłuszyć swoje sumienie. W sumie to dobry czas na podsumowanie tego roku, chociaż to dziwne, bo czuję się bardziej jakbym spisywała testament. Ta dziwna ciężkość na sercu przywodzi mi na myśl pewnego rodzaju spowiedź, dlatego postanowiłam, że to właśnie to będzie tematem przewodnim tej noty. Tak samo jak Soplica, rozgrzeszę się z roku 2010 przed jego śmiercią.
Na początek muszę się jednak cofnąć do początku roku szkolnego 2009/2010. Jakoś wolę liczyć czas latami szkolnymi. Ten symptom ucznia, którego próbowałam pozbyć się przez całe dotychczasowe życie, żyje wbrew mnie. A więc... Zapowiadało się naprawdę dobrze pomimo, iż nauczyciele z ekonoma straszyli maturą i egzaminami zawodowymi. Praktyki w Krynicy - Zdrój były bonusem jakich mało. Basen, sauna, pyszne obiadki, bilard, kluby, dyskoteki, bankiety, a pracy jak słońca w nocy. Kiedyś jeszcze tam wrócimy,
Styczeń i luty to tak zwany okres mętny, ponieważ niewiele pamiętam z tego, co się wtedy działo. Z moich niejasnych notatek wyczytałam jedynie, że w tym czasie zgubiłam kostkę do gitary, maniakalnie oglądałam PePe Pana Dziobaka, kończyłam pisać swój scenariusz i uczyłam się grać Transylvanię McFly'a dla Madi, która chciała to ze mną zaśpiewać.
Marzec... Eghm... W marcu się
Kwiecień. Nagła pobudka z gorączką. Wystawianie ocen, zakończenie roku szkolnego, a pomiędzy tym szaleństwem Tydzień Języków Obcych i występ klasy 4f jako przedstawicieli Grecji. Wygraliśmy z Zorbą, świetnymi strojami i moją piosenką po grecku, którą zaśpiewałam ze ściągą przyklejoną do ręki. Odwiedziła mnie również - mocno niespodziewanie - kuzynka z Mielca. Zakończenie roku spadło na mnie jak gwiazdka z nieba. Podczas, gdy poprzednie roczniki płakały, mi morda cieszyła się jakbym wygrała w totka. Nareszcie skończyła się katorga!
Maj, achh maj! Pomiędzy walką o jak najlepsze wyniki na maturze przez cały miesiąc imprezowałam. Głównie w Legnicy i Złotoryi, ale trafił się tez Brennik czy Lubin. Przyjechała mama i wybrałyśmy w końcu mieszkanie, zaczęłyśmy nawet doprowadzać do spisania umowy wstępnej. 20 maja wydarzyło się jednak coś, czego nie zapomnę do końca życia. Jadąc na wycieczkę do Karpacza mieliśmy wypadek samochodowy. Matizem wjechaliśmy pod koła tira. Trzy dni leżałam w domu i zdychałam. Na szczęście skończyło się tylko na kilku potężnych siniakach. Jedyne co pamiętam z tej sytuacji, to kiedy otworzyłam oczy: policja już przyjechała, cały czas mdlałam i widziałam Seba tylko na czarno-biało.
Czerwiec. Martwiłam się, że przez ten wypadek nie uda nam się wycieczka do Włoch, ale chłopcy szybko załatwili bilety lotnicze i Trio znów było w akcji. Dzień wylotu z Wrocławia był pełen ekscesów, ledwo zdążyliśmy na samolot, ale jednak się udało. Brawa dla Seba, który zapomniał biletów i jeszcze większe dla Lukasa, który o nich wspomniał przed czasem. Pobyt w Como wypadł dobrze, chodź nie tak jak się spodziewałam. Gdybyśmy mieli samochód na wyłączność, zabrałabym ich w trochę inne miejsca, niż na które byliśmy skazani z racji "kierowcowania" mojej mamy. Nie zapomnę jednak akcji w Mediolanie, kiedy murzyny nas zaobrączkowały; kiedy Sebo z Lukim znosili pralkę z 3 piętra i jak kazałam im obierać kurczaki. Zabawny był też moment, kiedy kiedy opalali się na balkonie, wyszli owinięci w prześcieradła albo uciekaliśmy przed jakimś byczym owadem. Po dwóch dniach egzaminów zawodowych (przypuszczałam, że nie zdam) 20 czerwca wyprawiłam moje 20 urodziny. Dostałam zestaw malarski (make-up) i budzik, który zwę terrorystka ze względu na jego magiczne właściwości budzenia nawet mojego brata, a to już jest wyczyn godny złota.
Lipiec i sierpień były jedną wielką pustką. Na początku okazało się ze moi przyjaciele się rozstali. Było mi przykro, kocham ich, ale na nieszczęście byłam o tyle w niezręcznej sytuacji, że oboje mi się zwierzali. Zresztą od początku miałam wrażenie, że przeze mnie było za dużo nieścisłości i chociaż próbowałam się przed tym bronić, nie bardzo mi wychodziło. Oprócz tego kontakt z Sebem i Lukim jakoś dziwnie obumierał. Wiem, że to głównie moja sprawka, bo nie kwapiłam się żeby ruszyć dupę i zawitać w Legnicy, jednak miałam "powód". Przez całe trzy miesiące (łącznie z wrześniem) pisałam książkę - Diabelski Tryl. Zatraciłam się w niej. Zależało mi, szczególnie, gdy pewne niewielkie wydawnictwo zainteresowało się tą opowieścią i dało mi termin do 30 września. Więc pisałam, całe dnie spędzałam przed komputerem i w bibliotece i tylko czasem wieczorami wychodziłam z Madi na spacery po Złororyi by ponarzekać na brak kontaktu z chłopakami, na moją "miłość", której nie widziałam od dłuższego czasu, by opowiedzieć jej o mojej książce i zwierzyć się z planów na najbliższą przyszłość. Ulegałam presji otoczenia związanej z podjęciem studiów, kupiłam prezent Lukasowi i 29 lipca pożegnaliśmy się z nim "na dobre". Tyle lat trąbił, że wyjedzie do Anglii, ale jakoś nie chciałam w to wierzyć. Nie żebym podejrzewała, że jednak tego nie zrobi. Po prostu nie chciałam do siebie dopuścić tej myśli. I kiedy pojechał zrobiło mi się naprawdę smutno... Pod koniec sierpnia kupiłam mieszkanie w Legnicy.
Wrzesień. Skrobałam ściany, cięłam gumolit, załatwiałam formalności po urzędach. Odnowiliśmy piwnicę Seba malując Michaela Jacksona na ścianach i zdecydowałam się jednak nie tracić tego roku i pójść na Turystykę i Rekreację na
Październik... Poznałam mój rocznik. Na początku pomyślałam:
Listopad. Diabelski Tryl doprowadził mnie do apokalipsy. 30 stron, które pisałam 3 dni (a to wyczyn 100% ponad normę!) przez
Grudzień - moja porażka. Ja już sama nie wiem czy Bóg wystawia mnie na te wszystkie próby, czy to moja głupota zapędza mnie w kłopoty... Z mieszkaniem same problemy. Nic nie da się załatwić do końca i bez przeszkód. Co bym nie postanowiła zawsze odwróci się przeciwko mnie. Kłótnie z ojcem doprowadziły mnie do rozpaczy, byłam gotowa wynieść się z domu. Oczywiście rodzina mnie z powrotem wepchnęła w paszczę lwa. Czy oni zdawali sobie sprawę jak się czułam, kiedy musiałam tam wrócić? Po raz pierwszy użyłam siły i histerycznego krzyku by przerwać kłótnię. Wypowiedziałam słowa, które normalnie nie przeszłyby mi przez gardło. Na dodatek w wigilię (dosłownie przez wypadki losowe!) zostałam sama w domu. Siedziałam w ciemnościach. Przez kilka dni leżałam w łóżku z depresją. Nie odbierałam telefonów, nie słuchałam muzyki, nie pisałam, prawie nie jadłam. Po prostu leżałam i patrzyłam w jeden punkt na ścianie. Nie zapomniałam o urodzinach Seby, po prostu nie miałam sił podejść do komputera i wystukać kilku słów żeby wiedział, że pamiętałam. Teraz jest mi wstyd. Trzymam telefon i boję się do niego zadzwonić czy spotkać się z nim, bo wiem, że jestem jeszcze na tyle słaba, że się rozpłaczę i on będzie musiał na to patrzeć. Nie będę w stanie mu opowiedzieć o tej całej sytuacji. Nie lubię się komuś żalić, bo wiem, że to może być dla niego męczące. Dlatego założyłam tego bloga. Tu się żalę, do innych się uśmiecham. I tak jest dobrze. A prezent dla niego oczywiście nie dotrze na czas, bo kolejny wypadek losowy zatrzymał mojego kuriera... Już się nawet tym nie zdziwiłam. Gdyby wszystko poszło bez zarzutu ogłosiłabym święto lasu, naprawdę.
Dziś jest 31 grudnia. Sylwester. Babcia wyciągnęła mnie, bo musiałam znów załatwić kilka formalności związanych z mieszkaniem. Gdy wyszłam na powietrze, zrobiło mi się trochę lepiej. Ale wracając do domu spostrzegłam, że nie mam klucza. Oczywiście nikogo nie zastałam. Byłam pewna, że sylwestra przesiedzę na klatce schodowej, ale na szczęście brat mnie poratował. Teraz siedzę i piszę, bo muszę to z siebie wyrzucić.
ZA TEN CAŁY ROK
Dziękuję, za każdy najmniejszy gest, który wykonaliście w moją stronę.
Przepraszam, za każdą głupotę, którą wam wyrządziłam.
I proszę o wyrozumiałość.